Marek Gałązka MATERIAŁ NA KONGRES KULTURY WARMII I POMORZA Kończy się epoka "wariatów i "szaleńców". Czyli garść wspomnień i refleksji tzw. k-owca, a dzisiaj, w epoce przemian - tzw. animatora kultury. Gdy w 1978 roku, jako jeden z pierwszych wypustów pedagogów w zakresie pracy kulturalno-oświatowej opuszczałem mury szacownego Uniwersytetu Wrocławskiego, wówczas jeszcze Bolesława Bieruta (czyli BB - my woleliśmy go nazywać Brigidte Bardot), pełen nadziei i wiary, a przede wszystkim rozpierającej energii, wyruszyłem w Polskę w poszukiwaniu pracy z mieszkaniem. Wędrówka moja nie była przypadkowa. Zafascynowany ideami tworzenia Gminnych Ośrodków Kultury (ówczesnych centrów kultury, sportu, rekreacji, integracji i czego tam jeszcze nie miało być), naładowany pasją wziętą z wykładów prof. Józefa Kargula - o tworzeniu przedwojennych Uniwersytetów Ludowych w Polsce - postanowiłem, ja, człowiek miastowy, krzewić kulturę na wsi. Zjechałem pół Polski, żeby ostatecznie wylądować w PGR Gołdap, gdzie praca moja jako starszego inspektora ds. kulturalno-oświatowych polegała na rozprowadzaniu wśród 2,5 tysięcznej załogi biletów do cyrku "Kometa", a ponieważ nie doczekałem się sytuacji odwrotnej, czyli rozprowadzania w cyrku biletów do PGR, więc po dwóch miesiącach dopłacania z własnej kieszeni do tychże biletów zwolniłem się szybko, rezygnując ze swoich ówczesnych ideałów. Na szczęście dzięki interwencji mojego promotora, współpracującego z istniejącym jeszcze wówczas znakomitym pismem branżowym "Kultura i Ty" ówcześni dyrektorzy Wydziału Kultury i Sztuki w Suwałkach znaleźli mi pracę w Olecku. Zostałem instruktorem ds. teatru ówczesnego MGOK. I cóż takiego się wydarzyło? Otóż w tym niewielkim, 16-tysięcznym, miasteczku oddalonym o kilkaset kilometrów od wszystkich centrów kulturowych w Polsce, nie trafiłem w próżnię. Zastałem tam aktywnie działającą grupę poetycką i ogromną tradycję teatralną. W pracy z nowo powołaną przeze mnie (poprzez nieformalne poszukiwania członków) grupę teatralną nagle zauważyłem, jak ogromne znaczenie ma idea placówek autorskich oraz nowoczesny system pracy w kulturze, propagowany wówczas przez Stefana Starczewskiego, składający się z trzech prostych elementów: diagnozowania - projektowania - realizacji. Po roku intensywnych, w ten sposób przeprowadzanych działań, wraz z przyjaciółmi udało się uzyskać takie znaczenie w kulturze regionu, że nasze projekty nie mogły pozostać obojętne dla decydentów kultury. Powstała idea Ośrodka Teatru Amatorskiego o zasięgu wojewódzkim. Ośrodka jako miejsca, gdzie jak w teatrze mogą się zintegrować wszystkie dyscypliny sztuki; amatorskiego jako miejsca, gdzie naczelną zasadą była maksyma Gordona Craiga: "Rację może mieć zawodowiec, ale osiągnąć coś może tylko amator, ponieważ jest do końca oddany swojej sprawie", nagle powstał w Olecku ośrodek, który stał się jednym z najważniejszych w całej Polsce północno-wschodniej. Stało się tak za przyczyną kilku "szaleńców" i "wariatów" pracujących w nisko, jak zawsze, opłacanej przez budżet państwa kulturze. Ci "szaleńcy" i "wariaci" a amatorzy w sensie pasji, zaproponowali absolutnie niekonwencjonalne warunki uczestnictwa w kulturze. Uczestnictwo czynne, emocjonalne, dynamiczne - poprzez cykle działań o charakterze warsztatowym, artystycznym, edukacyjnym, zawsze zakończonych pokazem oraz ponadlokalne zjawiska o interdyscyplinarnym obliczu. Ponadto samodzielne praktyki artystyczne: własny teatr i spektakle autorskie, grupa muzyczna współpracująca ściśle z teatrem a w późniejszym okresie przekształcona w samodzielny twór sceniczny, galeria autorska scenografa teatru, pismo w formie biuletynu o charakterze informacyjno-artystycznym, a nawet - jak na ówczesne czasy - niewyobrażalne dla tamtych władz działania impresaryjne. Nie można zapomnieć o wielkiej roli edukacyjnej tamtego Ośrodka. OTA po 5 latach od założenia doczekał się monografii i był autentycznym miejscem skupiającym innych "wariatów" i "szaleńców" z całego regionu. Swoim działaniem promieniował na inne ośrodki prowincjonalne, które za jego przykładem również zaczęły iść w koncepcję placówek autorskich. Zresztą, w późniejszych latach swojej pracy w innych miejscach w Polsce oraz różnych wędrówkach artystycznych po kraju i Europie miałem okazję wielekroć stwierdzić, iż najlepiej w modelu uczestnictwa w kulturze sprawdzają się placówki autorskie prowadzone przez pasjonatów jakiejś dyscypliny sztuki, wokół których skupia się grono najczęściej młodych zapaleńców-adeptów. I nie jest istotnym jako to dyscyplina sztuki, czy będzie to teatr, muzyka, plastyka czy literatura - zawsze tacy ludzie przyciągną artystów innych dyscyplin. Trzy przykłady - dwa polskie i jeden europejski - na zasadność tezy o skuteczności działalności placówek autorskich. Nowa Sól i działalność Edwarda Gramonta oraz Teatru Terminus a Quo; Krzysztof Kubański i Ząbkowice Śląskie, które dzisiaj są prawdziwą stolicą folku; Rapersville - maleńka miejscowość w Szwajcarii, znana nam, Polakom, z Muzeum Polskiego na zamku, ale też od wielu lat znana w świecie z europejskiego festiwalu jazzowego organizowanego przez nieformalną grupę "wariatów" i "szaleńców". Nie wspomnę tu o dokonaniach różnego rodzaju grup artystycznych o nieformalnym i właśnie interdyscyplinarnym rodowodzie, które znalazły sobie miejsce gdzieś w odległych krańcach Polski w małych, prowincjonalnych ośrodkach, emanując swoją pracą na środowiska lokalne. Przykłady: "Węgajty", "Pogranicze" w Sejnach, "Cinema" w Michałowicach, "Klinika Lalek" w Lubomierzu czy "Gardzienice" sięgając z "górnej półki". Jak było do 1980 roku Konkursomania jako mobilizacja sił poprzez festiwale, konkursy, przeglądy bardzo szerokiego spektrum od poezji, literatury, plastyki, film, teatr do konkursów ku czci i wiedzy oraz mobilizacja ustrojowo-państwowo-świąteczna: akademie, festyny, zabawy ludowe "ku czci". Sierpień 1980 - grudzień 1981 - dzięki ideom "Solidarności" nastąpiło otwarcie na nowe pomysły uczestnictwa w kulturze. Jeden przykład: słynne Spotkania Zamkowe w Olsztynie w 1981 r., które po raz pierwszy i jedyny były w tzw. "kategorii open" - nie było podziału na artystów profesjonalnych i amatorów, liczyli się prawdziwi twórcy. 1982-1989 - spore środki państwowe przeznaczone na kulturę (znam to z autopsji, byłem kierownikiem Akademickiego Ośrodka Teatralnego na Uniwersytecie Gdańskim oraz dyrektorem Stoczniowego Ośrodka Kultury w Gdyni), poprzez różnego rodzaju agendy typu zrzeszenia młodzieżowe, ZSMP, ZSP czy też związki zawodowe dla stworzenia "wentyli" odwracających uwagę, szczególnie młodych ludzi, od prawdziwych problemów, a jednocześnie bardzo weryfikowano i ukierunkowywano twórców. Po 1990 r. odstąpiono od weryfikacji twórczych, wypuszczono samorządy na szerokie wody, również w dziedzinie kultury, bez sprzętu pływającego. Zabrakło środków na "tonące statki, stateczki i jednostki pływające" w postaci chociażby moich kiedyś ukochanych Gminnych Ośrodków Kultury. Zatonęły... Nastąpił coraz większy komercjalizm kultury, odejście mecenatu państwowego od autentycznych twórców i jak się to teraz nazywa - animatorów, czyli "szaleńców" i "wariatów", powstały fundacje różnych prowieniencji - od stricte komuszych do klerykalnych, w większości z zawłaszczonych środków. Wszelkie załatwianie państwowych tzw. "grantów" najczęściej odbywa się "kuchennymi drzwiami". Podobnie rzecz ma się z mediami. Nastąpiło spore zagubienie wartości, brak tolerancji dla różnych zjawisk artystycznych i animacyjnych w kulturze i medialne ogłupienie piosenką biesiadną, disco-polo, biesiadnym kabaretem i miałkim pop-rockiem. Parę słów o uwikłaniach sponsorsko-medialnych tzw. Animatorów kultury Spójrzcie, gdzie są wielkie media. Festiwal Gwiazd w Międzyzdrojach to Targowisko Próżności, a przecież niedaleko, w Świnoujściu, przez wiele lat królowała kreatywna FAMA. Gdzie jest popieranie prawdziwej, autentycznej twórczości? Gdzie są pisma, programy radiowe i telewizyjne o małych i wielkich dokonaniach w sztuce i kulturze? Czy tylko kultura przez duże Q? Ile się trzeba naprosić, najeździć, nafaksować itp., żeby łaskawy redaktor powiedział w końcu: "Wiecie, nas to nie interesuje, mamy inną politykę promocji medialnej - pięć największych imprez w Polsce o zasięgu międzynarodowym". A przecież oczywistym jest, że to właśnie patronaty medialne przekładają się na bogatszych sponsorów. I jeżeli jeszcze jestem w stanie zrozumieć, chociaż nie do końca, media komercyjne, to dlaczego nie zajmują się PRAWDZIWĄ KULTURĄ media publiczne, skoro są one za moje pieniądze?! Po to zostały powołane, żeby krzewić największe wartości, a nie Piosenkę Biesiadną. Kiedyś, za komuny, wystarczyło wziąć teczkę wędzonych węgorzy i litrową flaszkę najlepszej suwalskiej księżycówki, a na każde zawołanie przyjeżdżało multum dziennikarzy. Dzisiaj trzeba innej teczki... Czasami jeszcze jest szansa zainteresować medium telewizyjne swoją ewentualną dziwnością, odmiennością, egzotyką na zasadzie "to się być może sprzeda". Żal mi patrzeć na młodszych, skądinąd bardzo zdolnych i utalentowanych kolegów animatorów kultury, jak miotają się "pomiędzy panem, wójtem a plebanem", czyli różnego rodzaju fundacjami, departamentami, sponsorami, gdzie a nuż jakiś grant; między samorządem - gdzie pieniędzy brak, a miejscową władzą kościelną uzurpującą sobie prawo do opiniowania wszystkiego i wszystkich oraz do najważniejszego wpływu na życie społeczności lokalnych. I tak, miast swoje siły przeznaczać na diagnozowanie, projektowanie i realizowanie własnych ambicji i pomysłów twórczych, współczesny animator kultury jest już z gruntu poniżony, traktowany jak petent - tuba propagandowa, dzisiaj powiedzielibyśmy promocyjna i sługa jedynej słusznej wartości, uwikłany w politykę i pozyskane ewentualne granciki. W ten sposób, my, pracownicy kultury, prawdziwi "szaleńcy" i "wariaci" straciliśmy resztki własnej godności i poczucia misji naszego czy to zawodu, czy powołania... Kończy się epoka pasjonatów, amatorów, hobbystów czyli "wariatów" i "szaleńców" oddanych do końca swojej sprawie, nie przeliczających wszystkich wartości na walory pieniężne. Zaczęła się na dobre epoka pragmatycznych menadżerów, którzy pod płaszczykiem szczytnych, najczęściej unijnych ideałów, tworzą projekty dla projektów, programy dla programów, a normalni ludzie nie mają gdzie pójść, bo domy kultury zamyka się, wydzierżawia, artystom nie pomaga, a na widok dawnych "wariatów" i "szaleńców", którzy za darmo robią to, co robią dla swoich ideałów i środowisk, puka się w czoło... Ponieważ z każdych, nawet najskromniejszych przemyśleń i refleksji powinno coś jednak wynikać, pozwolę sobie zaproponować kilka skromnych uwag na przyszłość. 1. Model pracy w kulturze niezmienny. Diagnozowanie poprzez sondażowe działania, projektowanie stosowne do pasji projektodawców, miejsca realizacji projektów 2. i uczestników, realizacja z charyzmatycznym zacięciem przy jak największym wsparciu decydentów państwowych i lokalnych oraz właściwej polityki podatkowej na rzecz kultury. 2. Absolutnie chronić pasjonatów i tworzone przez nich placówki autorskie, dając im jak największą samodzielność - nie tylko twórczą. 3. Stworzyć system prawdziwych, nie merkantylnych (czytaj: korupcyjnych) powiązań promowania i finansowania kultury przez media współpracujące ze sponsorami. 4. Zbudować właściwy system kształcenia menadżerów kultury, którzy pełniliby służebną rolę wobec twórców i placówek autorskich. 5. Prowadzić kontrolę właściwego zagospodarowania środków finansowych przeznaczonych na kulturę. Nie powinny być one marnotrawione na wszelkiego rodzaju fety, pokazy, popisy propagandowe, zwane dzisiaj promocją. 6. Wszelka działalność w dziedzinie upowszechniania kultury nie może być oderwana od swojego środowiska lokalnego. Powinna go wspierać, dawać mu większą perspektywę i humanizację. 7. Zwrócić uwagę na niebezpieczeństwa związane z komercjalizacją, merkantylizmem, zabijaniem autonomii i autorstwa. 8. Podnieś rangę zawodu animatora kultury - zawodowca czy amatora - poprzez propagowanie ludzi, prawdziwych pasjonatów swojej pracy, czyli tych "szaleńców" i "wariatów" pochodzących z tytułu niniejszych przemyśleń i refleksji. Marek Gałązka